Minusy wzroku, plusy humoru – moje okulary i ja
Od zarania dziejów noszę okulary. Albo soczewki kontaktowe. Znam temat. Od podstawówki – tej wczesnej, kiedy to zamiast działań matematycznych na tablicy widziałam szlaczki. Może dlatego dziś jestem dobra w literki, a nie w cyferki.
W tamtych czasach, dawno temu, nie było tak jak dziś – że coś się dzieje, to zaraz, szybko: badania, okulista, konsultacje. Wszystko działało wolniej. To nie to, że rodzice się nie przejmowali – po prostu tak wyglądała rzeczywistość. I dopiero po jakimś czasie okazało się, że muszę nosić okulary. Byłam i jestem krótkowidzem. Może właśnie dlatego nie widzę pieniędzy w portfelu – bo za krótki ten wzrok.
Minus trzy dioptrie. Przez wiele lat. Taki był mój świat: lekko zamglony bez szkieł, ostro wyostrzony w okularach. I tak sobie żyłam.
Ale coś się zaczęło dziać. Od jakiegoś roku – może trochę dłużej – obrazy zaczęły się mieszać. Patrząc na książkę, szybko się męczyłam. Litery zaczęły tańczyć, komputer falował, a ekran czasem… uciekał. Myślałam: stres? Zmęczenie? A może po prostu zdrowie? Zmiana pracy, napięcia, kilka spraw do uregulowania – wiadomo.
W końcu poszłam do okulisty. Raz z własnej woli, raz przy okazji badań do nowej pracy. I co się okazało?
Oczy? Zdrowe. Dobrze naoliwione (cokolwiek to znaczy), ciśnienie w normie, dno oka jak z podręcznika. Nerwy wzrokowe bez zarzutu. Ale… no właśnie. Zawsze musi być „ale”.
Okazało się, że mój wzrok – od zawsze krótkowzroczny – postanowił dorzucić do kompletu dalekowzroczność. Czyli klasyczne: „widzi dobrze daleko i blisko źle” spotkało się z „widzi dobrze blisko i daleko źle”. Efekt? Nic nie widzę. Znaczy – wszystko, ale trochę jak przez szybkę z mleka.
A dokładniej – wzrok do dali: minus trzy dioptrie, do bliży: minus jeden i pół. Czyli ani tu, ani tam bez szkła – jak w zawieszeniu. Oczy nieprzekonane, trochę jak para w kryzysie. Męczą się. Ja też się męczę. To ten wiek, kiedy człowiek ma okulary do wszystkiego: do patrzenia z bliska, z daleka, do komputera, do czytania etykiet na słoikach i cen w sklepach. Do życia.
To się nazywa prezbiopia. I nie – to nie ród z „Gry o tron”. To po prostu starzenie się oczu. Tyle wygrać. No ale cóż – żyję dalej. Tylko czasem muszę się zastanowić, które okulary założyć, żeby zobaczyć, które mam na nosie. Okulary do czytania czy wypatrywania szczęścia w oddali 😉
I teraz dramat codzienności. Bo jak tu mieć kilka par okularów, kiedy sakiewka domowa – pusta? Pracę zaczęłam niedawno, wcześniej parę miesięcy posuchy. A okulary – wiadomo – tanie nie są. I tu pojawili się dobrzy ludzie. Znajoma optyczka – Piękna i utalentowana artystka, Renata Gorączko – powiedziała: „Masz jakieś stare oprawki? Znajdź, wymienimy noski, będą jak nowe. A jak przyjdzie kasa – zrobisz sobie świeże.”
Ucieszyłam się jak stu bandytów wracających po uczcie z baronowskiej piwniczki, zakąszanej mięsiwem, na dodatek spotykających murgrabiego wracającego z wesela bratanicy w kolasce pełnej dóbr wszelakich i talarów. Zaniosłam więc swoje czerwone oprawki – piękne!, choć nieco obtarte – zapłaciłam tylko za szkła, oczywiście z antyrefleksem (jakżeby inaczej). Szkła nie najtańsze, ale tak przejrzyste i komfortowe w użytkowaniu, że mogłabym dojrzeć nawet Twardowskiego na księżycu.
Mam więc dwie sztuki: okulary do dali i do bliży. W pracy – wiadomo – ciągłe zakładanie i zdejmowanie. Gdy siedzę nad projektem, skupienie, szczegóły – okulary do bliży. Jak coś się dzieje w biurze (a dzieje się sporo, chłopaki żywiołowi) – zakładam okulary do dali. Bo trzeba widzieć, kto gestykuluje, żeby w razie czego rzucić się do akcji.
Dziś wymyśliłam patent: okulary do dali noszę na głowie jak opaskę, a do bliży – na nosie. Gdy trzeba – hop, zamiana miejsc. No i działa! Zrobiłam dziś pilny projekt (po angielsku – skupienie level hard) i było naprawdę dobrze.
Chłopaki spokojni, ja w skupieniu. I kiedy poczułam głód – ruszam po herbatę. Ale… gdzie są moje okulary?
Szukam. Kilka minut. Zamiast pić Earl Greya, układam papiery, przewietrzam szafki. Produktywność 100%! I w końcu olśnienie: przecież mam je… na głowie. Na włosach. Borze szumiący!*
Czasem jestem legalną blondynką. Można zgubić coś, co się ma na sobie. Nawet jeśli się to nadal ma na sobie. Życie.
A jeszcze jedno. Ta wada wzroku – czasem to błogosławieństwo. Bo jak siedzisz z kimś w restauracji, masz okulary do bliży – widzisz tylko talerz i jego twarz. Reszta świata znika. Taki partner z wadą wzroku to złoto malowane – patrzy tylko na ciebie.
A tak serio? Potrzebuję dwóch par okularów do czytania – jedne w pracy, drugie w domu. Żeby nie gubić, nie zapominać. Bo dobrze dobrane okulary to mistrzostwo. Dzięki nim mogę pisać.
Jeśli ten tekst cię rozśmieszył – a był surowy, życiowy i taki jak ja – postaw mi kawę.
-
- (czyli bory muskane wiatrem, a nie żadne tam inne borowinowe dramaty).
Jeśli poruszyły Cię moje słowa, rozbawiły lub posmakowały – otul mnie aromatem filiżanki kawy.
Posłuchaj mnie na YouTube: 👉 Avatea Edyta