Wodecki i operacja bratek
Tu nie było ani jednego kwiatka. Zero. Żadnego. Tylko biurka, komputery, jakieś ważne wykresy i zgięte nad nimi głowy. (Bardzo ważne wykresy ułatwiają wam funkcjonowanie w kuchni). Twarde dane, sztywne kable, powietrze jak z klimatyzowanego pojemnika na dokumenty. A ja… ja bardzo chciałam kwiatka. Choć jednego. Albo najlepiej tuzin bratków. W doniczkach.
I tak oto pewnego poranka, przy kawie i niemal całkowitej nieobecności mojego mózgu, wpadłam na pomysł, że fajnie byłoby posadzić bratki w naszym artystycznie nieuporządkowanym biurze. Ot, takie kolorowe akcenty wśród szarości przemysłu, zgrzytania metalu i spojrzeń inżynierów w trybie „mam ważniejsze rzeczy na głowie niż twoje kwiatki”.
Pomysł zakiełkował, jak to u mnie – czyli natychmiast. I już następnego dnia miałam kupione bratki, oraz donice. W tym miejscu pragnę zaznaczyć, że mój środek transportu to nie pick-up, nie kombi, tylko MKS, a do niego pchać się z tym całym tałatajstwem, nie sposób.
Ziemia, jak wiadomo, waży. A bratki, choć urocze, nie są samowystarczalne. Potrzebowałam pomocy. Zaczęłam więc krążyć po biurze niczym lisica wśród kur – z pozorną gracją i coraz bardziej desperackim błyskiem w oku.
Ale jak tu powiedzieć inżynierom, że dusza potrzebuje zielonego? Że ziemia w paznokciach to też wartość? Że bratki nie gryzą, a nawet jakby – to nie mocniej niż deadline?
Więc w końcu powiedziałam. Nieśmiało. Gromkim głosem. Stojąc w drzwiach biura, tonem lekko z pogranicza „albo mi pomożecie, albo przyniosę łopatę i zrobię to sama”, zapytałam:
– Który z panów byłby tak uprzejmy przewieźć ze mną ziemię i bratki spod mojego domu?
Zapadła cisza. Taka pełna napięcia, jakby ktoś właśnie usunął ważną tabelę w Excelu.
I wtedy odezwał się on. Szarmancki kolega, którego od lat nazywają Wodeckim (bo ma w oczach słońce i aurę człowieka, który umie zadbać o geranium). I oczywiście głos słynnego piosenkarza.
– No dobra, to ja pojadę – powiedział i tym oto łatwym sposobem stał się mym bohaterem jak niegdyś sąsiad, który uratował mój zatkany zlew.
Rano przed pracą podjechał pod mój dom, zapakował ziemię (w bagażniku pachniało ogrodem i kocimiętą), bratki ułożył ostrożniej niż niektórzy traktują prototypy, i ruszyliśmy. Do biura. Sadzić życie.
Odtąd między monitorami kwitną kolorowe główki, a ja codziennie rano witam się z nimi tak samo:
– Czyż nie piękniej świat wygląda przy takich kolorowych płatkach na parapetach?
Inżynierowie na to tylko zerkają i kiwają głowami. Nie wiem, czy do mnie, czy do bratków. Ale nie szkodzi. One rosną. A to najważniejsze.
Kiedy wspomniałam, że bratki lubią kawę – solidarnie jak jeden mąż zostawiają fusy i dokarmiają roślinne osobniki. Mało tego – czasem się zapytają, czy aby czegoś więcej bratkom nie trzeba.
Nie trzeba, bo pokarm mają, słońce mają i setki komplementów.
– Och! Wy macie kwiatki w biurze? To niesamowite.
– Boże, u was są kwiatki? Któż taki czyn to popełnił?
A ja wtedy prostuję plecy, poprawiam okulary i mówię:
– To ja. Czyn kwiatowy, paragraf miłości do zielonego. Wykonano z premedytacją.
Wraz z bratkami przyszła nowa energia. Wiosna. Jakby w tej całej inżynierii zaczęło kiełkować coś więcej niż tylko projekty. Ktoś przyniósł doniczkę z miętą. Ktoś inny rzucił, że może by tak pelargonie na szafę. I nagle – ni z tego, ni z owego – mamy dział zieleni. Biuro zaczyna wyglądać jak przedziwne skrzyżowanie laboratorium z ogródkiem sąsiedzkim. Nie od dziś wiadomo, że rośliny w miejscu pracy poprawiają koncentrację, obniżają poziom stresu i zwiększają produktywność nawet o 15%.
Wciąż są tu kable, wykresy i twarde dane. Ale obok nich zakwitły bratki. I wiecie co? Jakoś tak lepiej się oddycha.
A zaczęło się całkiem niewinnie, jak to zwykle bywa z rzeczami, które kończą się przesadzaniem – dosłownym i metaforycznym.
Jeśli poruszyły Cię moje słowa, rozbawiły lub posmakowały – otul mnie aromatem filiżanki kawy.
Posłuchaj mnie na YouTube: 👉 Avatea Edyta